NFL 2018: Dzikie Karty rozdane!

Runda Dzikich Kart na długo pozostanie nam w pamięci. Choć nie były to mecze pełne fajerwerków wystrzelonych w stronę stref punktowych, kunszt formacji defensywnych, emocje do samego końca i niespodziewane zwroty akcji, godnie nam to zrekompensowały.

Rutyna vs. bezcenny mecz w procesie budowaniu elity

Po ogromnym sukcesie w sezonie regularnym, oczekiwania wobec Los Angeles Rams w fazie pucharowej były ogromne. Wydawało się, że Sean McVay stworzył drużynę kompletną, niemal idealną do osiągania najwyższych celów. Niewielu natomiast doceniało waleczne serce i doświadczenie, aktualnego jeszcze, mistrza konferencji NFC – Atlanty Falcons. Dlatego też zwycięstwo gości 26:13, a raczej sposób w jaki do tego doszło, dla wielu jest jedną z większych niespodzianek minionego weekendu.

Los Angeles ma wiele powodów do dumy. Przed sezonem nikt nie wyobrażał sobie, że zespół, który rok temu zwyciężył tylko w czterech spotkaniach, nagle wejdzie do fazy playoffs z najskuteczniejszą ofensywą i niemal elitarną defensywą. Wszystko to z najmłodszym trenerem głównym w historii NFL, drugoroczniakiem na kluczowej pozycji rozgrywającego, biegaczem, który zaliczył przed rokiem dramatyczny sezon, a teraz jest przymierzany do nagrody MVP sezonu. Wszystko to w połączeniu z jedną z najlepszych linii defensywnych, prowadzonej przez niezastąpionego dominatora swojej pozycji, Aarona Donalda. Bez wątpienia, przez jakiś czas wspomnienia z niedzielnej nocy będą kłóć i żądlić fanów z Los Angeles oraz St. Louis, gdyż zbyt gwałtownie zabrano im najlepszy sezon od lat. Jednak, gdy ból ustąpi, ustąpi miejsca wszystkim jasnym punktom minionych rozgrywek oraz optymizmowi, który powinien postrzegać ten zespół jako zwyciężonego faworyta dywizji NFC West oraz prawowitego pretendenta do Super Bowl LIII.

Ten rok, to nic innego jak cenne doświadczenie, które – jak uwidoczniło Wild Card Round – było potrzebne w procesie budowania niezwyciężonego zespołu równie mocno co sukces w sezonie regularnym. Zmierzenie się z oczekiwaniami, stawką, której nie czuje się w okresie od września do grudnia, z własną publicznością, która oczekuje, cały czas tak dobrych wyników – to całkowicie inny kaliber obciążenia psychicznego niż dotychczasowy. Zespół ten budowany jest z myślą krótko- i długoterminową, lecz dopóki Jared Goff i Todd Gurley będą prezentować taką regularność formy, nadzieje związane z Super Bowl będą związane głównie z A. Donaldem. Kiedy dodamy do siebie tych wszystkich chłopaków, odrobinę doświadczenia z fazy pucharowej, a następnie gorące pragnienie udowodnienia i skończenia tego co zaczęli w 2017 roku, 2018 może być ich przeznaczeniem!

Oprócz doświadczenia, które – jak jestem przekonany – było decydującym czynnikiem, błędy w formacjach specjalnych gospodarzy było kolejnym zaskoczeniem. Do tej pory była ich głównym atutem, czego dowodem jest wybór Pharoha Coopera do Pro Bowl, lecz nagle, przez jedną noc, stał się piętą Achillesową. Pomiędzy piłką odbijającą się od stopy Blake’a Countessa a wkrótce Cooperem tracącym ją w nierozważny sposób, te dwa kosztowne błędy doprowadziły do dwóch serii punktów na korzyść Falcons. I jak do tej pory nikt nie zwracał uwagi na wejście tej formacji na boisko, będąc spokojnym o dobry występ, tak teraz był powodem frustracji, nerwów i niepewności. Nie wspominając, że te wszystkie omyłki były również niesprawiedliwe dla obrony, która musiała spędzać dodatkowy czas na boisku, a tego było wystarczająco dużo również przez wzgląd na formację ataku.

Tylko 14 biegów Todda Gurley’a, z czego większość (61), z ostatecznego dorobku 101 jardów, zdobyte w czwartej kwarcie. 45 podań wyegzekwowanych przez Jareda Goffa, z których tylko 24 trafiło w ręce odbiorców, co pozwoliło na zdobycie 259 jardów i jedno przyłożenie. To nie są liczby, do których przyzwyczaiła nas ta formacja w sezonie regularnym, średnio osiągając wynik 29,9 punktów na mecz. Tym razem, przez wszystkie cztery kwarty poszukiwali czegoś, co pozwoli im na konsekwentne przesuwanie znacznika i zbliżanie się do strefy końcowej. Walczyli z przeciwnikiem, samym sobą, słabo przygotowaną murawą i czasem. To doprowadziło do uzbierania jedynie 13 punktów, w tym, tylko jednej wizyty w strefie punktowej (trzeba przyznać, imponującej ze względu na perfekcyjność wykonania zadań przez wszystkich zawodników – to też przykład przebłysków, jakie miały miejsce, niestety, zbyt rzadko).

Takich problemów nie mieli goście. Falcons wykonali świetną robotę, szanowali i chronili piłkę, zdobywając bezcenne punkty na wczesnym etapie spotkania, pomimo rozdartej murawy na L.A. Memorial Coliseum. Przewaga 13:0 wynikała głównie z dobrej gry drużyn specjalnych, a skuteczność ofensywy pojawiła się w drugiej połowie. Po 15-minutowej przerwie pomiędzy kwartami, Sokoły wyszli z szatni z myślą o „nakarmieniu” swojego niezawodnego duetu Freeman – Coleman. Skończyło się to długą, owocną serią zakończoną celnym kopnięciem z pola. Kolejne w następnym drivie, a następnie podanie na przyłożenie od Ryana do Julio Jonesa wygenerowało przewagę, która utrzymała się do końca.

Matt Ryan zakończył swój występ ze statystykami 21/30, 218 jardów i 1 TD, co daje 101,8 QBR i śmiało można powiedzieć, że spełnił pokładane w nim nadzieje. Nie były to jego najlepsze zawody, ale w tym roku przyzwyczaił nas do znacznie gorszych. Julio Jones również nie zebrał imponujących liczb (9/10 złapanych podań, 94 jardy, 1 TD), ale był regularny i efektywny kiedy tego było trzeba. To nie była wspaniała noc pod kątem ofensywnym, ale wystarczająco dobrze i konsekwentnie poruszali się z piłką, by punktować obronę, która należała w tym roku do jednej z najlepszych. Kredyt zaufania dla Steve’a Sarkisiana, który może i nie jest Shanahanem, ale w tym meczu był, po prostu, wystarczająco dobry.

Formacja obronna z Atlanty ma za sobą równie solidny występ. Przez większość pierwszej połowy dominowała, choć pozwoliła na kilka akcji, które pozwoliły gospodarzom na powrót do gry. Nie mniej, goście nie zdominowali żadnego obszaru gry na tyle, by mówić że wspięli się na nowy poziom dotychczas prezentowanych umiejętności. Kluczem była dyscyplina, ten sam aspekt, który był ich atutem przed rokiem. Fakt, że nie pozwolili się złamać i konsekwentnie „wyczekiwali” na rywala. Jednak, gdybyśmy mieli wyróżniać, to bezsprzecznie środkowego linebackera, Deiona Jonesa, który popisał się 10 tacklami oraz niezwykle istotnym przerwaniem podania w strefie końcowej niewiele ponad 2 minuty przed ostatnim gwizdkiem. Jak również cornerbacka, Roberta Alforda, który zagrał niemal bezbłędnie stojąc przed trudnymi zadaniami. To wszystko sprawiło, że Goff wcale nie musiał popełniać wielkich błędów, aby być nieskutecznym.

To, co odwróciło losy spotkania i pozbawiło Rams przewagi własnego boiska – jak już wspomniałem wcześniej – były popełniane błędy na samym początku, w tym pierwsze fumble Coopera, wymuszone przez debiutującego w tym roku Damontae Kazee’a. Do tego dodajmy perfekcyjny występ Matta Bryanta, 4/4 FG, który bezbłędnie kopał z 54 i 51 jardów oraz punty Matta Boshera, którego średnia wyniosła 51,6 jardów, choć potrafił osiągnąć nawet 60. Ogólnie rzecz biorąc, formacje specjalne mogły zaskoczyć swoją powtarzalnością i efektywnością, w przeciwieństwie do rywali.

Los Angeles Rams – Atlanta Falcons 13:26 (0:6; 10:7; 0:6; 3:7)

Kuba Kaczamrek

Zniszczenie, chaos i pożoga wszędzie, tylko nie na boisku

Brzydkie kaczątko, mecz na który co prawda wszyscy oczekiwali, jednak szybko będziemy chcieli zapomnieć – z boiska wiało nudą i nawet kontekst spotkania, dwie ekipy powracające po latach do playoffów (Jags 10, Bills 18) – nie pomógłby nam utrzymać otwartych oczu, jeżeli spotkanie rozgrywane byłoby późną nocą.

Nikomu nie trzeba chyba przedstawiać fenomenu Bills Mafii – przez tych 18 lat bez playoffów stali wiernie przy swoim teamie, jednocześnie wypijając hektolitry taniego piwa, łamiąc setki stołów przy okazji się podpalając czy też oblewając pewnego jegomościa ketchupem i musztardą. Każdego , kto jeszcze żyje w błogiej nieświadomości odsyłam do dokumentu.

Nie inaczej było tym razem, ulice Jacksonville zapłonęły, co nie spodobało się za bardzo miejscowym. Szkoda tylko, że na boisku nie pokazali tak wiele. Żeby być fair, Jags przez dłuższy czas nie potrafili zdobyć jakichkolwiek punktów, a głównymi bohaterami pierwszej połowy byli na pewno punterzy i formacje defensywne. O ile gospodarze nie mieli tyle szczęścia/determinacji żeby dojść chociażby w field goal range, tak Bills zostali po prostu zdominowani. Tyrod Taylor nie miał pomysłu na grę, przez co ciężar gry spadł na barki (oraz kontuzjowaną kostkę) LeSeana McCoya. Koniec końców i Hauschka i Lambo trafili między słupki tuż przed przerwą.

Oprócz wspomnianych defensyw i punterów, możemy wyróżnić Blake’a Bortlesa. Często wyśmiewany QB Jaguars przebił Fournetta niemal dwukrotnie jeżeli chodzi o jardy zdobyte dołem, a także był głównym architektem drive’u, po którym Ben Koyack zdobył swoje drugie w karierze, decydujące o zwycięstwie Jaguars przyłożenie. Żeby nie było za kolorowo – w grze górą (oprócz wspomnianego posiadania) podobnie jak jego vis-a-vis nie dawał sobie rady.

W końcówce meczu Tyrod Taylor został zastąpiony przez  Nathana Petermana po brutalnym sacku i prawdopodobnie wstrząśnieniu mózgu. Peterman w czterech snapach zaliczył:

  • fumble
  • intentional grounding
  • pierwszą próbę
  • przechwyt

W ten sposób skończył się mecz słaby, bez wyrazu pokazujący że Bills znaleźli się w playoffach trochę przypadkiem, a Jags nie mają w nich większej przyszłości o ile nie wrócą do formy z sezonu regularnego. Mimo wszystko, na ich korzyść będzie działać fakt, że już raz pokonali Steelers – mało tego, upokorzyli ich tak, że Big Ben rozważał zakończenie kariery. Jak będzie tym razem? Przekonamy się za tydzień, w niedzielę o 19:05 polskiego czasu.

Jacksonville Jaguars – Buffalo Bills 10:3 (0:0; 3:3; 7:0; 0:0)

Kuba Tłuczek

Spodziewana wygrana w niespodziewanie wyrównanym starciu

New Orleans Saints nie tylko przeszli do kolejnej fazy rozgrywek, dzięki zwycięstwu nad Carolina Panthers (31:26), ale też dołączyli do grona 13 drużyn, które trzykrotnie pokonały ten sam zespół na przestrzeni jednego sezonu. Ostatnią drużyną, która tego dokonała byli Dallas Cowboys z 2009 roku, którzy zostali katem dla Philadelphii Eagles zanim odpadli w starciu z Minnesotą Vikings (zauważyliście analogię?).

Samo starcie już na początku zapowiadało ciekawy wieczór. Fani gości byli w siódmym niebie, kiedy to Cam Newton poprowadził niemal idealną, otwierającą mecz, serię ofensywną, która zbiła ogrom czasu z zegara, a do tego była ostrożna, choć nie konserwatywna. Chwilę później nastrój diametralnie się zmienił, kiedy cały wysiłek został okraszony przestrzelonym kopnięciem z pola, z niewiele ponad 20 jardów. Graham Gano stał się obiektem hejtu, a gospodarze tylko dolali oliwy do ognia, kiedy to Drew Brees – zaledwie akcję później – posłał 80-jardową bombę w stronę Teda Ginna Jr. (byłego zawodnika Panthers, którego pozyskano w tym roku w miejsce Brandina Cooksa), a ten zrobił to co potrafi najlepiej – chwycił futbolówkę tuż przy swoim biodrze i nie wytracając prędkości zameldował się w strefie przyłożeń. „Hej, pamiętacie mnie?!” – mógłby rzucić w stronę załamanego sektora gości, którzy już w początkowych minutach doznali wystarczającego upokorzenia.

Święci punktowali w kolejnych dwóch swoich seriach, dzięki fenomenalnej postawie Drew Breesa oraz Michaela Thomasa, który przez większość sezonu regularnego był mocno niedocenianym zawodnikiem (głównie przez sukcesy duetu Ingram-Kamara). Pantery swoje ataki kończyły jedynie kopnięciami z pola, wyjątkowo celnymi, jak na zapowiedź z pierwszych minut. Zanim Greg Olsen zdobył pierwsze przyłożenie, przyjezdni czterokrotnie meldowali się wewnątrz 25 jarda gospodarzy i za każdym razem kopali za trzy punkty. Innymi słowy, podczas gdy Drew Brees zdobył 14 punktów w dwóch „wycieczkach” do redzone rywala – przez całą pierwszą połowę – ich przeciwnik meldował się tam czterokrotnie i zdobył 9. Biorąc pod uwagę fakt, że Saints zwyciężyli różnicą pięciu punktów, wydaje się być to istotną dysproporcją.

Goście utrzymali się w grze głównie dzięki Gregowi Olsenowi oraz Christianowi McCaffrey’owi, którzy wystąpili z imponującymi akcjami. Przestrzeń między pierwszą a drugą linią obrony Nowego Orleanu była wodą na młyn dla SuperCama. Choć wszyscy dobrze wiedzieli, że jego tight end jest jedynym motorem napędowym gry podaniowej, ten i tak był zdolny do wykreowania przestrzeni dla siebie i łapania piłek – co świadczy o jego niezwykłej klasie, a kibicom Saints pozostanie we wspomnieniach na dłuższy czas.

Fakt, że Pantery miały jeszcze szansę na wygranie tego meczu, świadczy tylko o bojaźliwości Seana Paytona, który zbyt mocno rozluźnił się w drugiej połowie. Akcja podaniowa przy 4th&2 mając takich biegaczy w obiegu? Zbyt mocno uwierzył w nieomylność swojego rozgrywającego, który rozegrał swoje najlepsze zawody w tegorocznej edycji (23/33, 376 jardów, 2 TD, 1 INT) i jedynie popsuł mu statystyki.

Nie mniej, chwilę po przechwycie, Newton podszedł do szansy na wielki powrót. W pierwszej próbie został zmuszony do wyrzucenia piłki za linię boczną, ze względu na dobre krycie w defensywie. Przy drugiej Cam Jordan przebił się przez linię ofensywną i zmusił go do popełnienia „intentional gorunding”. Ostatecznie, o zwycięstwie przesądzili Von Bell oraz wspomniany Jordan, którzy kolejny raz wytworzyli sobie przewagę nad rywalami i pogrzebali nadzieje Caroliny na jakikolwiek powrót.

Sam Cam Newton może swój występ zaliczyć do jak najbardziej udanych. Gdyby tylko miał skrzydłowych na miarę umiejętności Olsena z pewnością lepiej mógłby spożytkować prawie 34 minut posiadania, ponad 400 zdobytych jardów i liczne wizyty w redzone. Mimo to wykorzystywał słabości przeciwników, a jego zdolność do generowania jardów po scramble są równie imponujące niczym Russella Wilsona. W momencie, kiedy w czwartej kwarcie łapał „momentum” wraz ze swoimi kolegami z drużyny, musiał zejść z boiska, kiedy po otrzymaniu gigantycznego ciosu od Cama Jordana, aż upadł przy linii bocznej boiska. Tam od razu powędrował do niebieskiego namiotu, w którym oceniana jest możliwość wystąpienia wstrząśnienia mózgu. Rozgrywający jednak powrócił do gry. Pytanie tylko, czy jest to zgodne z regulaminem? Ten, jasno mówi, że w momencie, kiedy zawodnik nie może stać o własnych nogach po akcji, musi zostać przeniesiony do szatni i tam poddany ocenie jego faktycznego stanu. Tak się nie stało, przez co można oczekiwać kary ze strony komisarza ligi. Jednakże… jakie to teraz ma znaczenie…

Podczas gdy Panthers w obronie skupili się na wyłączeniu gry biegowej Ingrama oraz Kamary (co się udało, bo zdobyli kolejno 22 oraz 23 jardy), Sean Payton oraz Drew Brees zaczęli przejmować kontrolę nad secondary, wprowadzając swój stary, dobry styl gry, który znamy i pamiętamy sprzed czasów Kamary i Ingrama. Rozgrywający korzystał ze wszystkich swoich skrzydłowych, widać było, że czuje się jak „ryba w wodzie”, co doprowadziło do 151,4 QBR po pierwszej połowie (to najwyższy wynik od czasu Kurta Warnera w 2008 roku). Najbardziej efektywną akcję, która potwierdza i pokazuje plan na rozmontowanie obrony przeciwnika w tym meczu – z której również cieszył się Sean Payton po meczu, mówiąc, że lepiej jej wykonać nie było można – mogliśmy zobaczyć w drugiej kwarcie, przy okazji przyłożenia Josha Hilla. Payton wykorzystał fakt, że ma najlepszy atak dołem w całej stawce i że każda obrona widząc na boisku Ingrama lub Kamare musi się z nimi liczyć. W ten sposób sześciu defensorów Panthers – widząc Ingrama ustawionego za plecami Breesa – ustawiło się w „boxie” czekając na bieg. Josh Hill miał dzięki temu dużo miejsca na swobodne złapanie piłki…

https://www.youtube.com/watch?v=BJSDvVmWXMc

Kiedy Drew Brees brylował w ofensywie i korzystał z skierowanych na niego blasku świateł, w obronie popisywał się Cameron Jordan. Tym samym udowodnił, dlaczego wymienia się go w gronie pretendentów do zdobycia nagrody najlepszego defensywnego zawodnika tego roku. 13 sacków, 12 przerwanych podań, wymuszenie dwóch fumble i wygenerowane ogółem 74 presji na rozgrywającym – to jego statystyki z całego sezonu. W spotkaniu otwierającym playoffs do swojego dorobku może dopisać 3 tackle, 1 sack, 2 przerwane podania i 2 zadane ciosy Newtonowi. Bez wątpienia, najjaśniejszy punkt obrony, która nieco się ugięła w drugiej połowie (po tym, jak w pierwszej straciła tylko 9 punktów), ale podniosła się w najbardziej potrzebnym momencie.

New Orleans Saints – Carolina Panthers 31:26 (7:0; 14:9; 3:3; 14:7)

Kuba Kaczmarek

Niespodzianka w Kansas City

W meczu, w którym faworyt był, potencjalnie, tylko jeden doszło do dużej niespodzianki, a biorąc pod uwagę jego przebieg wręcz do sensacji. Po pierwszej połowie chyba nie było nikogo przy zdrowych zmysłach, kto wierzyłby jeszcze w wygraną Titans a jednak tak się stało. Kolejny raz dostaliśmy przykład jaki ten sport jest nieprzewidywalny.

Od początku spotkania wszystkie karty były po stronie miejscowych. Drużyna z Kansas szybko zdominowała rywala. Już w pierwszej kwarcie zdobyła 14 punktów i to z wielką łatwością. Najpierw po biegu Kareema Hunta, a następnie po podaniu Alexa Smitha do Travisa Kelce. Wszystko funkcjonowało świetnie, do tego wyjątkowo nieudolnie prezentowali się goście. Upuszczone podania, błędy w ustawieniu, widać było dużą nerwowość w poczynaniach Titans. Na domiar złego jedno z ryzykownych podań Marcusa Marioty zostało przechwycone przez Darrelle Revisa.

W drugiej kwarcie meczu doszło jednak do zdarzenia, które jak się później okazało, miało wpływ na grę ofensywną Chiefs. Po mocnym uderzeniu obrońcy boisko musiał opuścić Kelce. W tej fazie spotkania jego brak nie był jednak jeszcze widoczny. Gospodarze rozegrali świetny drive pod sam koniec pierwszej połowy i w ostatnich sekundach zdobyli trzecie przyłożenie po podaniu Smitha do skrzydłowego Robinsona. Na tablicy pojawił się wynik 21-3.

W drugiej połowie mieliśmy powtórkę rodem z zeszłorocznego Super Bowl. Nie dość, że wynik brzmiał niemal identycznie, to obie drużyny jakby zamieniły się koszulkami na boisku. Nagle to Chiefs zaczęli wyglądać na bezradnych a Titans złapali wiatr w żagle. Na efekty nie trzeba było długo czekać, chociaż okoliczności zdobycia pierwszego przyłożenia dla Tennessee były bardzo szczęśliwe. Będący w biegu Mariota próbował podać w pole punktowe do jednego ze swoich skrzydłowych ale piłkę wybił obrońca Marcus Peters. Zrobił to jednak tak niefortunnie, że piłka wpadło prosto w ręce rzucającego przed sekundą Marioty i ten spokojnie zaliczył punkty dla Titans. Uprzedzając pytania i rozwiewając wszelkie wątpliwości – przyłożenie było, jak najbardziej, poprawne. Zgodnie z przepisami, w momencie podania, jakakolwiek część ciała musi mieć styczność z linią wznowienia akcji (chociażby paznokieć).

Goście poszli za ciosem, grali coraz lepiej w ataku, a ich defensywa praktycznie zgasiła ataki Chiefs. Drużyna miejscowych wyglądała na zagubionych a tymczasem w ekipie gości szalał rezerwowy biegacz, Derrick Henry. Po pięknej akcji w 4 kwarcie i 35-jardowym biegu zdobył kolejne przyłożenie dla Titans. Zrobiło się 21-16. Goście próbowali podwyższenia za 2 punkty, ale bezskutecznie. Do końca meczu pozostawało jednak wciąż dużo czasu. Dzięki żelaznej defensywie i coraz lepszej grze Marioty, drużyna z Nashville niedługo potem zdobyła kolejny touchdown. Znakomite podanie swojego rozgrywającego wykorzystał weteran, Eric Decker, który początek spotkania miał – oceniając łaskawie – słaby. Zrobiło się 22-21. Gospodarze mieli jeszcze sporo czasu, żeby odwrócić losy tego meczu, wystarczyło tylko celnie kopnąć za 3 punkty. Niestety, nie potrafili dostać się w okolice podjęcia takiej próby. Obrona Titans nie pozwoliła już wyrwać sobie tego zwycięstwa i tak doszło do nie lada sensacji.

Przed meczem nikt nie stawiał na graczy z Tenneesee, a Ci zostali bohaterami w Memphis i swoim stanie. Plotki o domniemanym odejściu trenera głównego, Mike’a Mularkeya, ucichły tuż po meczu, po tym jak włodarze klubu oświadczyli jego pozostanie na kolejny rok. Chiefs kompletnie zawiedli w drugiej połowie. Nikt głośno o tym nie mówił ale była to szósta kolejna porażka zespołu z Kansas u siebie w fazie playoff. To niechlubny rekord tej ligi. Kto wie czy ta świadomość, strach przed kolejną taką wpadką nie spowodował u graczy gospodarzy takiego spadku dyspozycji. Titans, dzięki korektom w trakcie gry, dobrej defensywie i też skuteczniejszej gry Marioty awansowali do Divisional Round i już w nocy z soboty na niedzielę zagrają w New England.

Kansas City Chiefs – Tennessee Titans 21:22 (14:0; 7:3; 0:7; 0:12)

Hubert Domański

NFL24

About NFL24

Największa polska strona fanowska poświęcona futbolowi amerykańskiemu. Od 2009 roku dostarczamy fanom w Polsce najświeższych newsów, analiz oraz podsumowań z aren amerykańskich (NFL, NCAA, AFL) i kanadyjskich (CFL). Za główny cel stawiamy sobie promocję futbolu w Polsce – dyscypliny którą z roku na rok interesuje się coraz więcej naszych rodaków.

24 thoughts on “NFL 2018: Dzikie Karty rozdane!

  1. Większość widzi dalej Minnesote..A ja myślę ze Saints jak najbardziej mają argumenty by pokonać Vikings. Na szczęście gra będzie pod zadaszonym stadionem co jest idealne dla Drew Breesa. Obrona tez ostatnio się zdecydowanie poprawiła więc spodziewam się sporych problemów w ofensywie Vikings. Niewątpliwie czeka nas wielką uczta. Sam jestem ciekaw czy taki stary lis jak Brees polegnie w starciu z tą okropna defensywa..ale będzie mieć wsparcie w postaci Kamary i Ingrama. Moim zdaniem Vikings trafił się najgorszy z możliwych przeciwników. Jeśli przejdą Saints-zamelduja się w Super Bowl.

  2. A Titans nie są przypadkiem z Nashville?? 😉
    Saints według mnie od początku Play-off i przy braku Wentza byli i są faworytem w NFC.

  3. Ja natomiast od momentu kiedy było jasne że Falcons zagrają w PO to ich upatruję jako faworyta NFC , minimalnie za nimi Saints. Ogromnym atutem na tym etapie jest doświadczenie , przypomnijcie sobie Peytona Manninga który grając naprawdę przeciętnie doprowadził Broncos do wygranej przed dwoma laty. Dlatego Divisional bedzie bez niespodzianek , Saints – Falcons , Patriots – Steelers.

  4. A mnie się wydaję, że gdzieś będzie niespodzianka. Nie wierze też w fakt, że zarówno Eagles jak i Vikings przegrają swoje mecze.

    • Ja podobnie 🙂 Potencjalną niespodziankę widzę w Jaguars. Jako wierny kibic wierzę w Saints ale podobnie jak w Wild Cards ich mecz z Vikings będzie najbardziej wyrównany. Pats powinni na luzie pokonać Titans chyba że Mariota i spółka znowu będą mieli masę szczęścia. Jest jedna rzecz która mnie zastanawia, dlaczego wszyscy tak ochoczo skreślają Eagles. Wentz to spora strata ale Foles nie jest jakimś ogórkiem który nie wie jak prowadzić drużynę.

  5. Patriots niewątpliwie dostali handicup w postaci Titans. nie wyobrażam sobie innego scenariusza, niż ich wygrana, choć w sporcie wszystko jest możliwe. Nie widzę tez innej opcji, jak wygrana Steelers. Defensywa Jags jest ze stali, ale ofensywa kuleje, że aż boli. Steelers, to ekipa bardzo zbalansowana w każdej formacji i doświadczona, co czyni z niej niewatpliwego faworyta.
    Z uporem maniaka będę twierdził, że Vikings zagrają w SB ( chociaż szczytem moich marzeń jest znowu zobaczyć Pats i Eagles w finale ).
    Zgadzam się, że Foles, to nie jest jakiś tam „Bolek” i potrafi poprowadzić Orły do zwycięstwa. Jak już pisałem wcześniej kluczowa będzie defensywa Orłów i w niej upatruję czynnika numer 1 do ogrania Falcons.

    • Jasne że Steelers są lepsi i są faworytem. Atak Jags musiałby zagrać przynajmniej nieźle a obrona bezbłędnie. Szanse Jags upatruję w fakcie że Jags oprócz świetnej gry w obronie potrafią również przechwyty zamieniać na TD. Druga sprawa która mnie zastanawia to Big Ben. Jestem ciekawy jak będzie wyglądał po tak długim rozbracie z boiskiem. Ostatnio grał 25 grudnia a mam wrażenie że z roku na roku trudniej złapać mu rytm po przerwie.

      • Ofensywa Jaguars to jest tragedia ale defensywa świetna, to może być jednak za mało na Pittsburgh tym razem, chociaż wszystko jest możliwe. Są już wstępne prognozy pogody i ten mecz ma być rozgrywany w najgorszych warunkach. – 5 stopni a może i śnieg. Patriots powinni sobie spokojnie poradzić, dostali ostrzeżenie, że Titans potrafią zaskoczyć, zagrają na maksa. Moim zdaniem to raczej pewniak. Ma być około 6 stopni więc raczej pogoda nie zaskoczy, to samo w Philly a tutaj Eagles i Falcons mają równe szanse. Postawa Orłów to największa zagadka. Vikings i Saints zagrają pod dachem ale tutaj jednak minimalnie daję wieksze szanse gospodarzom. Saints zagrali niezły mecz ale walczyli do końca z Panthers, tutaj to może być za mało.

    • W przypadku meczu JAX – PIT będzie ważne jak Ben poradzi sobie psychologicznie. To z JAX zagrał najgorszy mecz w karierze i to w tym sezonie w 5 kolejce. Rzucił aż 5 interceptions i JAX wygrali 30-9. Do tego przerwa w grze łącznie 3 tygodnie.
      Na plus dla PIT jest to, że po tym meczu zaczęli grać dużo lepiej, ale porażka może zostać w głowie.

      Kluczem będzie jak zagra Bortles, bo jeśli nie będzie w stanie dać defensywie wytchnienia, to Ben wraz z upływem czasu będzie miał coraz łatwiej (tak jak ATL zmęczyła obronę RAMS).

      Ciekawi mnie jeszcze forma Browna po kontuzji. To kolejny czynnik, który może zdecydować o zwycięstwie.

    • Co do NE, to oni zawsze grają do końca i dlatego są zawsze niebezpieczni. TB12 ma w końcu 50+ wygrywających drive-ów w czwartej kwarcie.
      Z MIN powinno pójść łatwiej, ale to zawsze tylko jeden mecz i nawet jedna słabsza kwarta potrafi zdecydować.

  6. Napiszecie podsumowanie NCAA. Nie jestem wielkim fanen FA, dlatego profesjonalne podsumowanie z kronikarskiego obowiązku chętnie bym przyczytał?

  7. Liga ogłosiła dzisiaj zespoły, które zagrają w Londynie tej jesieni:
    Seattle Seahawks vs. Oakland Raiders, Tottenham stadium, Oct. 14.

    Philadelphia Eagles vs. Jacksonville Jaguars, Wembley Stadium, Oct. 21 or 28.

    Tennessee Titans vs. Los Angeles Chargers, Wembley Stadium, Oct. 21 or 28.

    Ten pierwszy mecz to naprawdę łakomy kąsek. Bilety pewnie znowu pójdą w godzinę…

  8. Najprawdopodobniej będzie Pats-Vikings medialnie fajne byłyby Pats-Atl – rewanż albo Pats-Saints – pojedynek dwóch wielkich QB natomiast w stylu fantasy Jaguars – Saints

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *