Relacja z Blue-White Game na Uniwersytecie Penn State. Gościnnie dla NFL24, prosto z USA, tekst napisał Maciek Smółka.
Wyjeżdżając w styczniu do USA nigdy nie sądziłem, że uda mi się wybrać na mecz futbolu amerykańskiego. Playoffy były w decydującej fazie, więc na bilety nie było co liczyć, a sezon akademicki zakończył się kilka miesięcy wcześniej. Od paru lat byłem już zaangażowany w ten sport, wiernie kibicując Green Bay Packers i śledząc ich poczynania w NFL, więc tym bardziej żałowałem, że nie zobaczę tego sportu na żywo. Czysty zbieg okoliczności sprawił jednak, że nie dość, że udało mi się wybrać na rozgrywkę, to jeszcze na jeden z najbardziej imponujących obiektów na świecie.
Za oceanem znalazłem się dzięki stypendium, które umożliwiło mi zbieranie materiałów do pracy magisterskiej na temat albumu „Michigan” Sufjana Stevensa. Oczywistym było więc, że będę starał się odwiedzić ten Stan podczas mojego pobytu. W połowie lutego zakupiłem bilety na moją dwutygodniową podróż, która obejmowała: Carlisle, PA – Harrisburg, PA – State College, PA – Cleveland, OH – Toledo, OH – Detroit, MI – Chicago, IL – State College, PA – Harrisburg, PA – Carlisle, PA. Najwięcej czasu chciałem spędzić w Cleveland, Detroit i Chicago, inne miasta traktując jako chwilowe przystanki, jednak to pierwszy, jedynie dwudniowy pobyt w State College, PA zapadnie mi w pamięci jako miejsce, w którym przeżyłem swój pierwszy, bezpośredni kontakt z prawdziwym amerykańskim futbolem.
Jadąc do tego miasta, wiedziałem, że jest ono główną siedzibą Penn State University, którego drużyna futbolowa cieszy się dobrą renomą. Moje bezpośrednie spotkanie zawdzięczam natomiast Irynie, Sergiemu i ich córece Solomii – moim Couch Surfingowym gospodarzom, którzy poinformowali mnie, że w dniu, kiedy tam byłem, odbywa się Blue-White Game, czyli towarzyskie spotkanie dwóch składów futbolowej reprezentacji lokalnego uniwersytetu. Piękna pogoda, darmowy parking i (co być może najważniejsze) darmowe wejściówki sprawiły, że wybraliśmy się zobaczyć co Penn State ma do zaoferowania.
Wspólnie dotarliśmy na parking około pół godziny przed rozpoczęciem spotkania, więc zdołałem zobaczyć zjawisko tailgatingu w pełnej jego okazałości. Tysiące osób pośród morza samochodów zdawało się w ogóle nie przejmować tym, co zaraz ma mieć miejsce na stadionie nieopodal. Atmosfera pikniku była wszechobecna, całe rodziny grające w cornhole, zapach smażonych kiełbas w powietrzu, wszyscy ubrani w białe, szare lub granatowe stroje. Można było odnieść wrażenie, że pod Beaver Stadium wyrosło osobne miasto, które przyjechało celebrować amerykański sport. W zasadzie to stwierdzenie niewiele mija się z prawdą, biorąc pod uwagę, że w State College mieszka około 42 000 osób, a tego dnia na stadionie pojawiło się 68 000 widzów.
Pierwsze spotkanie z Beaver Stadium robi zarówno zapierające dech w piersiach, jak i przytłaczające wrażenie. Jest to oficjalnie trzeci największy obiekt tego typu na świecie, zaraz po północnokoreańskim Rungrado 1st of May Stadium w Pyongyang (pojemność około 150 000 ludzi) oraz Michigan Stadium w Ann Arbor, MI (pojemność 109 901). Na stadion Penn State może wejść oficjalnie 107 282 osoby, tego dnia pojawiło się jednak „tylko” 68 000. Mimo to, jego wielkość, ilość ludzi, rozmach oprawy i ogół przedsięwzięcia robił ogromne wrażenie.
Przyznaję się bez bicia, że nie jestem ekspertem w dziedzinie futbolu amerykańskiego. Uwielbiam oglądać mecze, znam zasady, z radością (i dumą!) kibicuję Green Bay Packers, jednak traktuję to jako czystą rozrywkę bez żadnej presji, bez zaangażowania w statystyki, transfery, codzienne czytanie newsów itd. Dlatego właśnie rzeczą, która interesowała mnie najbardziej w całym przedsięwzięciu, którym jest Blue-White Game była oprawa i wszystko to, co wydarzyło się wokół boiska. Bez znaczenia było, że mecz jest „tylko” pokazem możliwości reprezentacji Penn State i spotkaniem towarzyskim. Oprawa była jak podczas regularnego spotkania drużyny akademickiej – cheerleaderki zagrzewały do walki i zachęcały wszystkich widzów do kibicowania; orkiestra akademicka również podgrzewała atmosferę ciągłymi wstawkami muzycznymi z Seven Nation Army the White Stripes włącznie; komentator nieustannie informował obecnych na obiekcie zarówno o przebiegu spotkania jak również o innych atrakcjach okołosportowych. Jednym z czynników, które na pewno sprzyjały temu doświadczeniu była pogoda – słońce, temperatura w okolicach 23-25 stopni, co było potęgowane metalową strukturą stadiony. Publiczności zdawało się to bardzo odpowiadać, można było mieć wrażenie, jakby to nie był kwiecień, tylko połowa lipca.
Warto zaznaczyć, co zdarzyło mi się już zauważyć przy wielu sportowych wydarzeniach, że sam mecz stanowi jedynie bazę do szeregu innych aktywności. Duża część osób zgromadzonych na Beaver Stadium zdawała się nie przejmować tym, co się dzieje na boisku, tylko przechadzać się po korytarzach obiektu, rozmawiać ze sobą, korzystać z atmosfery rodzinnego oraz uczelnianego pikniku. To, co sprawiło, że się tam pojawili to sport; to, co interesowało ich najbardziej to otoczka – wspólne, radosne, niczym nie skrępowane celebrowanie sportowego święta.
Jeśli chodzi o mecz sam w sobie, to tak jak pisałem wcześniej, nie jestem ekspertem, ale ostateczny wynik 17-7 wskazuje na przyzwoite spotkanie, zwłaszcza, że pierwsze przyłożenie miało miejsce już na samym początku trwania wydarzenia. Ważne jest natomiast to, że obydwu drużynom udało się uniknąć poważnych kontuzji, co jest niesamowicie istotną kwestią jeśli chodzi o Blue and White Game.
Ostatnią rzeczą, na którą należy zwrócić uwagę podczas opisywania tego, co wydarzyło się 18 kwietnia w State College, jest powrót z meczu. Moi gospodarze musieli wyjść przed końcem spotkania, więc chcąc uniknąć sytuacji, w której pozostanę na lodzie, postanowiłem opuścić stadion z nimi. O dziwo, okazało się to znakomitą decyzją. Po pierwsze, ze względu na łatwy wyjazd z parkingu – wyobraźcie sobie 68 tysięcy ludzi, z których 99% przyjechało samochodami, zaparkowanymi na polach wokół obiektu; po drugie, z powodu wciąż trwającej piknikowej atmosfery na parkingach. Mecz trwa w najlepsze, tysiące widzów kibicują swojej drużynie z trybun, a kolejne tysiące korzystają ze sportowej atmosfery piknikując w najlepsze. Zdawało się, że mecz nie jest ważny – mecz jest tylko pretekstem do tego, żeby porozmawiać, pobawić się, pograć w przeróżne gry, pośmiać się, wypić piwo, pobyć w znakomitym towarzystwie.
Teraz, z perspektywy czasu, kiedy miałem parę dni na refleksję nad tym, co zobaczyłem, dominującym wnioskiem, który przychodzi mi do głowy jest to, że Game Day to czysta celebracja sportu jako elementu życia społecznego Amerykanów. Dla jednych liczy się bardziej rozgrywa, dla innych bycie z przyjaciółmi, wszystkich łączy natomiast baza ogółu tych działań, czyli futbol amerykański. Ten jeden dzień staje się biało-niebieskim świętem. Całe miasto zmienia swój charakter, ulice zostają zamknięte, pojawiają się znaki „football traffic”, wszyscy zmierzają do jednego miejsca – stadionu i pobliskich parkingów. To właśnie tam można doświadczyć tego, co jest tak bardzo charakterystyczne dla amerykańskiej kultury i sposobu odbioru futbolu, czyli chęć celebrowania sportu nie jako zwykłego śledzenia widowiska, tylko możliwości bycia razem.
Autor tekstu, zdjęć oraz filmów: Maciek Smółka
Twitter: www.twitter.com/macieksmolka
Instagram: www.instagram.com/macieksmolka
Blog z podróży po Stanach: http://www.sayyestous.blogspot.com/
- Da Bears 1985, czyli jak Grabowscy i ich wąsy podbili USA - 11 maja 2019
- Draft 2017 i Draft Fest w Baltimore - 12 kwietnia 2019
- Od zera do Bohatera - 11 kwietnia 2019
- Problemy techniczne!!! - 1 kwietnia 2019
- NFC North – analiza salary cap - 12 marca 2019
Propsy za Sufjana!
Super relacja, bardzo fajnie się czytało.