NFL 2016: Dzikie Karty przyznane!

Pierwszy weekend z NFL Playoffs zaczął się mało efektownie. Pierwszy raz od 1996 roku każdy mecz pierwszej rundy playoff rozstrzygał się różnicą minimum 10 punktów. Mimo wszystko nie zabrakło genialnych akcji, które z pewnością zapamiętamy na długi czas.

 

Seattle Seahawks 26-6 Detroit Lions

Jastrzębie w sezonie regularnym nie latały na wysokościach, do których nas przyzwyczaiły, jednak na tym etapie sezonu nigdy nie można ich lekceważyć. Drużyna z Seattle to typowa maszynka do wygrywania w fazie playoff. Sobotnie zwycięstwo z Lions było ich dziesiątym z rzędu na tym etapie rozgrywek, na CenturyLink Field. Co prawda już w najbliższy weekend będą potrzebowali odblokowania na terytorium przeciwnika, ale to historia na którą jeszcze przyjdzie czas.

Jak na razie historia sprzed kilku dni pisze się złotą czcionką, gdyż drużyna, która przez ostatnie sześć tygodni wyglądała jakby wygrywała głównie dzięki sporadycznym przebłyskom, nareszcie odnalazła swoją grę biegową. Szczerze mówiąc, to chyba był pierwszy mecz w tym sezonie, gdzie oglądałem Hawks w tak dobrej formie w tym elemencie gry od czasów odejścia Marshawna Lyncha (a przecież trochę tych biegaczy się na boisku przewinęło, bo 18-stu…). Odkupicielem okazał się… Thomas Rawls. W pierwszej połowie, w pojedynkę zdobył 107 jardów dla swojej drużyny i pobił rekord w ilości zdobytych jardów w drugiej kwarcie. Oczywiście spora w tym zasługa linii ofensywnej, która tworzyła „dziury” swojemu zawodnikowi w odpowiednich miejscach, a ten korzystał z nich niczym z darmowych drinków w barze, przy okazji przejeżdżając się po rękach przeciwników. Zatem co innego miał robić Russell Wilson, jak nie tylko podawać, podawać i podawać do pewnego punktu swojej ofensywy. To sprawiło, że rozgrywający gospodarzy zamienił się w przewidywalnego menadżera, od czasu do czasu stając się blokerem dla defensorów. W tym momencie nie byłbym sobą, gdybym nie porównał kilku statystyk: w trzech ostatnich meczach Rawls zdobył… 56 jardów. A ostatniej nocy? 161! Tym samym stał się pierwszym zawodnikiem, po Marshawnie Lynchu z 2014 roku, który zdobył więcej niż 150 jardów w meczu postseason. No i oczywiście pobił rekord klubu, bo Lynch zdobył w meczu przeciwko Packers „tylko” 157 jardów.

Wygrana Hawks nie byłaby tak imponująca, gdyby nie wspomnieć o totalnym stłamszeniu Lwów przez cały mecz, wypuszczając ich z rąk dopiero na osiem minut przed końcem meczu. Totalny pokaz siły, wręcz przerażający dla przeciwników, którzy zobaczyli drużynę wzorową i efektowną, jakby chcieli wykrzyczeć swoją grą: „Houston nadciągamy!” (pozwolili Lions na zdobycie średnio 4,7 jardów na akcję!). Dla Cowboys i Falcons powinna to być syrena ostrzegawcza, bo jeśli tempo się nie zwolni, to ich trenerzy mogą wołać do mikrofonów: „Houston, mamy problem!”.

Dla kibiców z Detroit wyszło szydło z worka i dziewiąta porażka z rzędu (czyli od 1991 roku) stała się faktem. Tak tylko dla porównania:

Szczerze sobie trzeba przyznać, że Lions w tym sezonie wcale nie byli dobrą drużyną. Ich wygrane były zależne od kondycji i formy Matthew Stafforda w czwartych kwartach, który zresztą pobił swój rekord w tym elemencie. Kiedy doznał kontuzji palca… Lwy jedynie miauczały przed przeciwnikiem. To też spowodowało trzy kolejne porażki na koniec sezonu i brak możliwości walczenia w playoff na własnym stadionie. Jeśli wszyscy myśleli, że to zmieni się wraz ze stawką spotkania, to mocno się zawiódł, bo zawodnicy Jima Caldwella nie pokazali nic godnego uwagi. Stafford skończył spotkanie ze statystykami na poziomie: 18/32 złapanych podań, 205 jardów i passer rating równym 75.7, a całokształt obfitował w masę niepotrzebnych fauli, upuszczenia łatwych piłek, galaretowatą linię ofensywną i niewytłumaczalne decyzje. Przykład? 4th&1 w początkowej fazie meczu -> Lions grają (już jest dobrze!) -> TE łapie piłkę sześć jardów przed linią pierwszej próby (co?!).

Jasne, ta decyzja została wymuszona przez sytuacje boiskową, ale to nie oznacza, że to po prostu śmieszne, a jednocześnie podsumowujące ich grę w tym meczu.

Houston Texans 27-14 Oakland Raiders

Cały sportowy świat czekał na ten mecz z zapartym tchem – Raiders (z Sebastianem Janikowskim w składzie) zagrali swój pierwszy mecz od 2002 roku z… Connorem Cookiem w składzie, co jest największym rozczarowaniem tegorocznej fazy pucharowej. Sobotnia wygrana nad Raiders, dla kibiców z Houston, to już powód do ‚piany na ustach’, ale gdy spojrzymy na grę defensywy, która zagrała jak prawdziwa DRUŻYNA, to już powód do dumy. To formacja Romeo Crennela odpowiada za to, gdzie Texans znaleźli się w tym sezonie i wyraźnie to zaznaczyli przeciwko rewelacji z Oakland. Nie tylko awansowali do drugiej rundy, ale również śmiało mogą podejść do meczu z Patriots, który wcale nie musi być tak oczywisty, jak twierdzi większość kibiców.

Trudno jednak ocenić Houston, kiedy za centrem po stronie Najeźdźców nie było Dereka Carra, a i z linii ofensywnej przed meczem wypadł podstawowy left tackle w osobie Donalda Penna. Najeźdźcy nie mieli prawa być tą samą drużyną, co przez cały sezon regularny, ale to też nie może być powodem wszystkich ich błędów. Defensywa Houston jest niepodważalna (choć jasne, błędy, które przydarzyły się Cook’owi, na pewno nie przydarzą się Brady’emu). Jadeveon Clowney to wciąż gwiazda na miarę Pro Bowl, a do tego doszli: Whitney Mercilus (2 sacki, dwa kontakty z QB, trzy tackle powodujące straty) czy A.J. Bouye, który przechwycił podanie przesądzając o wyniku meczu. Ofensywa Raiders miała prawo być zagubiona, choć patrząc na ich całokształt zasłużyli na ocenę, co najwięcej, dostateczną. Sporo opuszczonych piłek, brak pomocy dla rozgrywającego ze strony linii ofensywnej i te kontuzje…

Jeśli myśleliście, że eksperyment z Brockiem Osweilerem w playoff dobiegł końca wraz z tym spotkaniem (mimo, że wygranym), to mylicie się. Bill O’Brien natychmiast po meczu ogłosił, że Osweiler wystąpi od początku w kolejnej rundzie. Nie wiem na ile było to spowodowane nadmiarem pozytywnych emocji, a na ile faktyczna chłodna analiza, bo sam fakt jest śmiesznym paradoksem. Zawodnik, który przed sezonem podpisał gigantyczny kontrakt wart 72 miliony dolarów, zawiódł na całej linii w sezonie regularnym, przez co stracił miejsce na rzecz Toma Savage i to właśnie on pomógł drużynie na wygranie dywizji. Miał pecha, doznał wstrząśnienia mózgu w ostatniej kolejce, co wykluczyło go z pierwszego meczu, ale teraz… mógłby wrócić. Tak się jednak nie stanie. Osweiler nie zagrał tak katastrofalnie, jak nas do tego przyzwyczaił – 56% celnych podań, średnia 6.7 zdobytych jardów na akcje, zdobyte przyłożenie, brak przechwytu czy niewymuszonych strat, a i też wykazał się kilkoma interesującymi podaniami.

To mogło wywołać szok, bo przez cały sezon regularny nie było nam dane oglądać podobnych akcji w jego wykonaniu. Wciąż jednak nie radzi sobie będąc pod presją przeciwnika, szczególnie, gdy musi uciekać przed sackiem.

Bez wątpienia to był najlepszy mecz w tym sezonie w jego wykonaniu, ale przeciwko Patriots tak łatwo nie będzie, bo jak wszyscy dobrze wiemy Bill Belichick wykorzysta każdą, nawet najmniejszą skazę w grze Brocka.

Pittsburgh Steelers 30-12 Miami Dolphins

Z całą pewnością ten mecz nie przypominał w żadnym stopniu pierwszego spotkania między tymi drużynami w szóstym tygodniu rozgrywek, gdzie Dolphins zaskakująco i efektownie zwyciężyli nad Stalowymi i rozpoczęli swoją podróż po miejsce w playoffs. Tym razem Steelers byli kompletnie inną drużyną i nie tylko sięgnęli po ósme, kolejne zwycięstwo, ale przede wszystkim miejsce w Divisional Round.

Na wygraną złożyło się wiele czynników, ale przede wszystkim była nim świetna forma „Trzech B’s”: Bena Roethlisbergera, Antonio Browna i Le’Veon Bella. Ze swoimi przeciwnikami rozprawili się już w pierwszej kwarcie, a konkretnie sam skrzydłowy AB, doprowadzając szybko do 14-punktowego prowadzenia, a to miała być dopiero rozgrzewka. Kolejne dwa przyłożenia dołożył Le’Veon, który swoją nadmierną cierpliwością sprawił, że przeciwna formacja była bezradna. To też pozwoliło mu na uzyskanie 167 jardów w 29 biegach, co jest indywidualnym rekordem tej fazy rozgrywek (ostatnim zawodnikiem był Franco Harris).

Na pochwałę zasługuje również odradzająca się defensywa, która potrafiła przeciwstawić się biegaczowi z Miami, Jay Ajayi, który w pierwszym meczu wybiegał aż 207 jardów, a w niedzielę zaledwie… 33! Równie dobrze spisywali się zawodnicy z secondary, a szczególnie cornerback Artie Burns oraz safety Sean Davis (dwa pierwsze wybory Draftu 2016), gdzie przecież ta linia defensywy również była piętą Achillesową drużyny z Pittsburgha (sklasyfikowana jako 11-sta w stawce przeciwko grze podaniowej i 12-sta przeciwko grze biegowej). Wybawieniem okazał się również trzeci podstawowy debiutant, DT Javon Hargrave. Ale nie tylko świeża krew brylowała na boisku. 38-letni James Harrison był autorem imponującego fumble, a po meczu mówił, że prawdopodobnie nigdy nie był w takiej formie, jak właśnie minionego wieczoru. No i na koniec nie sposób zapomnieć o Bud Dupree i Ryan’ie Shazier, którzy również stanowili integralną część całej defensywy.

Najbardziej kontrowersyjny moment w tym meczu miał miejsce z udziałem rozgrywającego Delfinów, Matta Moore’a oraz LB Steelers, Buda Dupree. Choć NFL dokonała stosownych zmian w dziedzinie ochrony rozgrywającego i badań wstrząśnięcia mózgu, to wciąż wiele kontrowersji wnoszą niektóre decyzje neurologów znajdujących się za linią boczną boiska. Po tym, gdy Moore został zmiażdżony przez przeciwnika:

akcję później wrócił do huddle i został tam na kolejne dwie kwarty. Neurolog dał zielone światło Moore’owi, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że ta decyzja była co najmniej ryzykowna dla zdrowia zawodnika…

Mimo, iż Delfinom w tym spotkaniu nic nie wychodziło, wciąż mam spore oczekiwania wobec tej drużyny w przyszłym sezonie. Adam Gase powinien zostać doceniony i dostać możliwość przygotowania swoich zawodników na przyszły sezon. W końcu wyprowadził Dolphins z bilansu 1-4 na 10-6 załapując się jeszcze na mecz w postseason, choć po 1/4 sezonu nikt by o tym nie pomyślał (warto przypomnieć, że przez ostatnie trzy tygodnie musiał obejść się bez Ryana Tannehilla). Choć wciąż ostatnia wygrana w playoff sięga 2000 roku, to uważam, że w przyszłym sezonie będą wciąż zagrożeniem i powalczą o powrót, aby zreflektować się za niedzielną wpadkę.

Green Bay Packers 38-13 New York Giants

Przez 26 minut pierwszej połowy meczu Giants trzymali swoich przeciwników, a w szczególności Aarona Rodgersa, w solidnych ryzach. Do tego momentu Packers zdobyli zaledwie 20 jardów! Rozgrywający Serowych nie potrafił znaleźć nikogo ze swoich skrzydłowych, którzy byli szczelnie kryci przez swoich przeciwników, nawet wtedy kiedy z kontuzją zszedł Dominique Rodgers-Cromartie. Robił wszystko co mógł, wychodził z kieszeni i uciekał przed tłumem, żeby zyskać jak najbardziej na czasie, ale nawet kiedy udało mu się uciec, to defensorzy Giants zawsze znajdowali sposób, żeby dobrać się do jego skóry zanim któryś z adresatów jego podań urwał się spod krycia. Zważywszy na zdobyte 194 jardy przez gości można by wnioskować, że spokojnie kontrolowali mecz, ale paradoksalnie tak nie było. Pomimo trzech drive’ów, które kończyły się wewnątrz 35 jarda gospodarzy zdołali objąć zaledwie sześciopunktowe prowadzenie, gdy wtem Rodgers rozpoczął swoje show.

Wystarczyło jedno, 31-jardowe podanie do Davante Adamsa dwie akcje później, żeby gospodarze objęli prowadzenie, choć wcale na to nie zasługiwali. Po two-minute warning Giganci znaleźli się w sytuacji 3rd&1 głęboko wewnątrz swojej połowy i po nieudanym biegu Bobby’ego Rainey’a (zamiast wykorzystać Rashada Jenningsa lub Paula Perkinsa) pozwolili na dodatkowy marsz gospodarzy przed zakończeniem połowy. Udało im się dojść w okolice połowy boiska, a niezłapane podanie przez Jareda Cooka, na sześć sekund przed końcem, zmusiło Rodgersa do sięgnięcia po swoją najtajniejszą broń w takich momentach – Hail Mary:

Takich akcji się nie zapomina, a Nowy Jork już nigdy się nie podniósł. W drugiej połowie gospodarze weszli w swój odpowiedni rytm: z większą skutecznością w akcjach biegowych, odpowiednią formą Aarona Rodgersa oraz nareszcie dominującymi Randallem Cobbem i Davante Adamsem. Za to Giants kontynuowali swoją nieporadność w formacjach specjalnych i łapaniu piłek, a to niekoniecznie mogło mieć znaczenie, gdyby tylko wykorzystali swoje momentum na początku spotkania.

Eli Manning wchodził w tę rywalizację z pięcioma kolejnymi zwycięstwami w PO na wyjeździe – w tym dwoma na Lambeau Field – a niestety skończył z czwartą porażką w okresie nie liczącym sezonów od 2008 do 2012. Zaczął całkiem nieźle, dokładnymi podaniami do OBJ’a, Sheparda i Cruza, lecz mimo dobrych akcji nie potrafił znaleźć sposobu wewnątrz redzone rywala. Przerzucił kilku swoich zawodników, ale w ostatecznym rozrachunku nie zagrał złego spotkania. Po prostu to nie wystarczyło, głównie przez całą litanię błędów ze strony całej swojej drużyny (mentalnych jak i fizycznych).

  • Odell Beckham upuścił podanie w sytuacji 3rd&5 w otwierającym mecz posiadaniu, co doprowadziło do wykopnięcia, a w ostateczności, straty piłki. Następnie nie złapał dobrego podania, które otwierało mu pole do zdobycia pierwszego przyłożenia dla Giants.
  • Sterling Shepard również zgrzeszył skutecznością nie łapiąc podania wewnątrz 10 jarda przeciwnika, przez co potencjalne przyłożenie zamieniło się w próbę kopnięcia na bramkę. Co więcej, w dalszej części meczu pozwolił Micah Hyde’owi na wybicie sobie piłki z rąk tracąc kolejne, ważne sześć punktów.
  • Żeby nie winić za porażkę samych skrzydłowych: Dwayne Harris dwa razy musiał wykopywać piłkę swojej drużynie wewnątrz własnego 10 jarda, a formacje specjalne pozwoliły na kilka długich powrotów w wykonaniu Jeffa Janisa, Christine’a Michaela i Micah Hyde’a. Również Bobby Rainey niefortunnie wypadł z piłką poza linię boczną po kickoffie, co postawiło formację ofensywną w punkcie wyjściowym na 5 jardzie przed własnym polem punktowym.

Wszystkie te błędy doprowadziły do tego, że Giants nie objęli stosownego prowadzenia w pierwszej części spotkania i ostatecznie pozwolili przeciwnikom na odbudowanie swojej pozycji. Żeby nie ograniczać wszystkiego do boiska muszę jeszcze wspomnieć, że szczerze zaskoczyła mnie konserwatywność ze strony Bena McAdoo, który przez cały sezon regularny znany był ze zwycięstw dzięki odważnych decyzji w czwartych próbach. Tym razem tego zabrakło, szczególnie na połowie przeciwnika.

 

Kuba Kaczmarek

About Kuba Kaczmarek

Z futbolem amerykańskim związany od 2006 roku. Redaktor NFL24 od 2013 roku, a od 2014 redaktor naczelny portalu. Kibicuje New England Patriots, jak również ma sympatię do St. Louis Rams. Zawodnik poznańskiego klubu futbolu amerykańskiego - Patriotów Poznań oraz redaktor portalu PiłkarskaPrawda.pl. Miłośnik wszelakich sportów.

3 thoughts on “NFL 2016: Dzikie Karty przyznane!

  1. Bardzo jednostronne wild card. Bardzo rozczarowała mnie postawa Giants którym kibicuję , ale wygląda na to że czas na zmiany . Eli Manning po prostu już nie ma tej precyzji co 2-3 lata wstecz. No cóż brawo Green Bay. Co do reszty , to wygrały drużyny bardziej kompletne , ale wydaję się że Derek Carr nie miałby problemu rozmontować Texans . Teraz czas na najlepszy weekend w sezonie. Cztery świetne mecze przed nami

  2. Jeśli chodzi o dzikie karty to zapamiętam złapanie piłki jedną ręką przez Richardsona powinien za to dostać złotego globa i skasowanie rozgrywającego Miami przez juz nie pamiętam którego zawodnika Stalowych to było coś. A tak to po za pierwszą polową meczu na Lambeou Field mecze jednostronne. I mam jednak nadzieję ze Dallas pokona u siebie Serowych choć widzę że dużo osób mówi ze Green Bay może zagrać w SB

  3. Pingback: merchant account for travel agency

Pozostaw odpowiedź michu_bronx Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *